Rumunia – pierwsza baza
1 sierpnia 2017
-
Pierwsze ogólne wrażenia z majówki na Rumunii, wyraziłam w osobym wpisie. Było wiele tematów, które trzeba było po prostu wyjaśnić, odczarować. Jeśli jesteście ciekawi jakie to tematy, przeczytacie TU.Na pierwszy ogień w Rumunii zmierzyliśmy się z Oradeą. Tutaj postanowiliśmy nocować przez pierwsze dni.
Oradea to jedno z największych miast Rumunii, położone na granicy węgiersko-rumuńskiej.
Pierwsze wrażenie… cofamy się w czasie do socrealistycznych osiedli z lat 70 i 80.Szare bloczyska ciągną się wzdłuż głównych ulic prowadząc nas do hotelu.
Przyjechaliśmy dość wcześnie. Zameldowaliśmy się, rozpakowaliśmy i…padliśmy. Dziewczynki zajęły się sobą a my musieliśmy odespać. Popołudniu wszyscy już byliśmy głodni i nikomu nie chciało się nic z tzw „suchego prowiantu”. Stwierdziliśmy, że warto ruszyć na miasto!
Zjeść i zwiedzić.
Obiad zjedliśmy w przyjemnych hotelowym barze, skąd już po linii prostej mieliśmy starówkę.
Oradea to jedno z najszybciej rozwijających się miast ruńuńskich. Kiedyś miasto głównie zamieszkiwali Węgrzy i mówiło się, że to najbogatsze miasto Węgier. Obecnie Rumuni w Oradei stanowią 70% ludności, Węgrzy zaś tylko/aż 28%.
Z ciekawostek mogę dodać, że w Oradei jako w pierwszym mieście Rumunii, zaczęły funkcjonować tramwaje! Już od 1906 roku!!Wjeżdżając do miasta można zetknąć się z budownictem wyjetym z czasów socjalizmu. Jednak idąc na starówkę… Podziawialiśmy piękne, odnowione XIX wieczne kamienice, budynki sakralne.
Warto wchodzić w mniejsze uliczki, które użekają.
Oradea była dla nas punktem noclegowym. Nie zwiedzaliśmy tutaj muzeów, których jest kilka wartych zapoznania się. Chcieliśmy wczuć się w atmosferę, zobaczyć jacy są ludzie. Następnym razem znów chcielibyśmy zatrzymać się w Oradei już tak całkowicie dla niej samej i z myślą o wyskoku w stronę Maramureszu.
DZIEŃ DRUGI
Nie ma to tamto. Wszystko jest zapanowane i póki co nie mieliśmy co podejrzewać, że palny nam się „lekko” zmodyfikują.
Najważniejsze przykazanie jednak to- wyspać się!Więc leniwie wstaliśmy na śniadanie, po którym dopiero zabraliśmy się za pakowanie podręczego plecaka. I w drogę. Plan: jaskinia lodowa, Turda, Huedin, Kluż-Napoka.
Realizacja…
Najpierw ruszyliśmy do jaskini lodowej. Miała być Scarisoara.I tu pierwsza niespodzianka. nie dotarliśmy do niej, bo?
Bo pierwsza po drodze była inna.I podekscytowani ne zauważyliśmy, że… to jeszcze nie tu. Dopiero jak wyjeżdżaliśmy, zauważyłam znak drogowy.
Początkowo wszystko było jak w informatorze –
godziny wejść te same, że tylko z przewodnikiem, ceny biletów.
W środku jednak zapaliła mi się lampka, bo jakoś taka…malutka ta jaskinia.
I podejście też nie takie straszne i męczące jak w opisach. Ale fajne miejsce. Ciekawe. I dziewczynkom się podobało.
Czyli w Scarisoara podobałoby się bardziej…
Na pocieszenie kupiliśmy sobie u miejscowych typową rumuńską śliwowicę- palinca.Pogoda też z nami igrała. Niby ciepło. Jednak od czasu do czasu popadywało. Nie zostaliśmy na spacerze. Stwierdziliśmy, że jedziemy dalej.
Turda.
Oczywiście dojazd zajął nam więcej niż przewidywaliśmy. I to ze względu na kręte wąskie drogi i dość szalony sposób prowadzenia aut przez Rumunów! Serio, do tego trzeba się przyzwyczaić!! Ale i też dlatego, że po prostu zatrzymywaliśmy się, żeby podziwiać krajobrazy. Ot tak, po prostu. Bo tam po prostu pożera się wzrokiem każdy fragment tego kraju.
W samej Turdzie troszkę pobłądziliśmy. Była wielka impreza końska.Nie wiem czy zawody jeździeckie czy co. Ale w pobliżu kopalni, więc i ruch pieszy i samochodowy był wzmożony. Dotarliśmy do kopalni dość późno. Chyba była godzina do zamknięcia. A uwierzcie, godzina w kopalni soli to jak sekunda. To przeogromna, fantastyczna miejscówka pełna atrakcji!! W której… też pobładziliśmy.
Salina Turdato jedna z największych i najstarszych kopalni w Europie!! Kopalnia powstała już w czasach rzymskich! Zamknięta została przed II Wojną Światową. Podczas wojny służyła jako schron, a od 1992 otwarta jest dal turystów.
Niesamowite wrażenie robi już wejście – dlugi prawie na kilometr solny tunel, który prowadzi do Komnaty Ech.
Ogrom kopalni można zacząć od spacerku po galerii zawieszonej na wysokości 13 piętra.
w której ieści się amfiteatr, diabelski młyn(!!!)- serio takich normalnych rozmiarów!, mini pola golfowe, plac zabaw, kręgle, sala ze stołami do gry w tenisa stołowego.
Można zjechać jeszcze niżej – do solnego jeziora, po którym można popływać wypożyczoną łódką.
Podzieliliśmy się, ze względu na Kudłatą, która nie pała miłością do wodnych atrakcji. On z Kudłatą poszli na diabelski młyn, my z Zetką popływałyśmy.
Na zwiedzanie kopalni można spokojnie zaplanować osobny, jeden cały dzień. My w telegraficznym skrocie zwiedziliśmy w…3 godziny!! Ale wrażenie robi niesamowite!!
Wyszliśmy jako jedni z ostatnich. Nikt nas jednak nie poganiał, nie wyganiał, nie patrzył krzywo. Przed Saliną jest pełno stoisk z jedzeniem, z czego skorzystaliśmy. I zajadaliśmy się ciorba de perisoare – zupka w chlebku z pulpetami. Dziewczynki wolały klasykę gatunku – grillowany kurczak.
I co dalej? Do Kluża już nie podołaliśmy. Niby tak blisko, a tak daleko. Ale jeszcze musiy wrocić do Oradei. Na szczęście, chcąc nie chcąc jedzie się przez Huedin.
Co z tym Huedin takiego? Niby nc. Bo to zwykła wioska. Ale znana jest z romskich pałacy! Niestety, jak tego dnia było, jak przejeżdżaliśmy przez wieś… lało!!! Ale coś tam widać. Nie są takie małe, żeby byle jaka ulewa zrobiła niewidoczymi takie budynki.DZIEŃ TRZECI
Ranek przywitał nas pełnym słońcem. Zeszliśmy na śniadanie, spakowaliśmy się, zamknęliśmy rachunek w hotelu i w drogę.Plany już delikatnie zweryfikowane. Na dzisiaj jaskinia niedźwiedzia. Obyśmy trafili do tej właściwej tym razem. Bo w różnych folderach turystycznych wygląda bardzo ciekawie! Po jaskini, jeden z najpiękniejszych zamków Draculi- Hunedoara i przyjazd do Sybin.
Zaczynamy.Żeby zobaczyć co kryje jaskinia niedźwiedzia trzeba najpierw wejść na górkę,
na której znajduje się budynek z kasą, mini bar i wejście do głównej atrakcji.
Piszę głównej, bo atrakcję stanowi sam w sobie krajobraz jaki się rozpościera wokół nas.
Pestera Ursilor uważana jest za najpiękniejszą z rumuńskich jaskiń.Niesamowitości dodają jej liczne stalagmity i stalaktyty,
które datowane są nawet na 50 tyś.lat!!! A skąd nazwa? Nazwa wiąże się z historią, która rozegrała się zaledwie 15 tyś. lat temu! W jaskini zamieszkiwała dość potężna grupa (około 140 sztuk) niedźwiedzi jaskiniowych. Pewnego razu urwał się głaz i zablokował wyjście z jaskini. Uwięzione zwierzęta aby przetrwać choćby jeden dzień dłużej zaczęły się wzajemnie pożerać.
Sama jaskinia została odkryta całkiem przypadkowo, jak to bywa, w 1975r, przez robotników wydobywających marmur. Do zwiedzania udostępniono ją już 5 lat później w 1980r. Historię jaskini opowiadają przewodnicy, a dowody w postaci kości wciąż częściowo tam tkwią! Ogromu dodają wyznaczone trasy, prowadzące raz nieco wyżej, raz nieco niżej po jaskini.
Musicie wybaczyć mi jakość tych zdjęć – ale ciemność i gasnące za nami światła a zapalające przed… nie pomagały takiemu urządzeniu jak smartphone.
Wybierając się do jaskiń warto zabrać nawet w te cieplejsze dni przynajmniej jakieś grubsze swetry. Temperatura w jaskini to okoli 10 stopni C.
Zdecydowanie robi wrażenie i na dużych i na małych turystach!
Wychodząc z jaskini schodzimy z góry asfaltową drogą usianą jak typowe Krupówki czy przy molo w Sopocie- przekupywani z pamiątkami i szybkim jadłem. Myśmy kupili sobie świeżutkie kołacze i rumuńskie drożdżówki.Pojedlim. Popilim. I ruszyliśmy dalej. Przez cudowną malowniczą Rumunię!
Na zamek.
Hunedoara– dla Niemców Eisenmarkt, dla Węgrów Vajdahunyad.Sama Hunedoara to przemysłowa mieścina. Na wjeździe przywitały nas cygańskie pałace.
Oj one są po prostu…No właśnie, jakie są? Aż brak mi słownictwa na ich opisanie!
Główną atrakcją jest jednak średniowieczny węgierki zamek.Trafiliśmy dość późno (znowu!) i do tego na jakiś festyn. Część dróg w miasteczku była zamknięta. Policja na szczęście stała na każdym rogu i kierowała ruchem. Udało się nam zaparkować całkiem blisko zamku, który robi wrażenie już z daleka! Usytuowany na skale widoczny jest z każdej strony. Do zamku wchodzi się przez bramę w wieży w zachodniej części, do której dochodzi się przez długi drewniany most.
No i cóż. Nie weszliśmy do środka. Jak przyjechaliśmy… staliśmy na początku mostu. Do zamknięcia pozostała godzina, a zwiedzanie… To nie jest tak, że kupujesz bilet i sruu wchodzisz. Do zamku może wejść tylko ograniczona liczba osób. Trzeba czekać aż ktoś wyjdzie żeby ktoś mógł wejść. Marne szanse, żeby w ciagu godziny się to udało…
Obeszliśmy zamek wokół.
Jeden z mieszkańców przeprosił za swój łamany angielski ale doradził nam z której strony, gdzie jak wejść żeby mieć ładne widoki i przyjemny spacer.
Ot, jeden z przykładów przyjaznego nastawienia do turystów!
Dziewczynki zachwycone możliwością potaplania się w rzece płynącej pod mostem zamkowym, my podziwianiem zamku od dołu!Robi jeszcze większe wrażenie- dosłownie i w przenośni!
No i ostatni etap podróży tego dnia- Sybin. Ten odcinek drogi całkiem dobrze się pokonało, bo trafiliśmy na kawałek nowej autostrady! 🙂 Nasza kolejna baza noclegowa!